sobota, 20 sierpnia 2011

Rozdział II


Rozdział II

- Kate, czy ty zawsze musisz pakować się tam, gdzie cię nie chcą?
Milczałam. Przed moimi oczami stała szklanka wody mineralnej. Z miną zbitego psa siedziałam na drewnianym krześle w japońskiej restauracji. Czułam w powietrzu różne dania, którzy tutejsi ludzie w zwyczaju mieli zamawiać. Byłam głodna, bo moje ślinianki wariowały, lecz po chwili mój mózg przestał reagować na jakiekolwiek bodźce zewnętrzne.
I takim sposobem spojrzałam na kobietę, która siedziała ze mną przy jednym stoliku. Również nic nie zamawiała, po prostu czekała, aż odpowiem na jej pytanie.
- Nie. Nie zawsze. – zareagowałam po chwili.
Psylocke spojrzała na mnie z ukosa, jakby nie wiedziała dokładnie po co ją tutaj przywlokłam.
- Wiesz dobrze, że tych oprychów jest od groma. Chyba nawet więcej, niż nam się może wydawać.
No tak, ona coś o tym wie.
- A co miałam innego robić?
Wyczułam, że Betsy jest trochę zmęczona. Mało tego, że ją telepatia męczy, to zapewne ma problemy w pracy. Nie trudno się domyślić.
- Ratując jednego człowieka nie uratujesz całego świata. Nie baw się w Xaviera.
- Nie bawię się w Xaviera – od razu zaprzeczyłam. – po prostu… nie umiem przejść obojętnie obok cudzego nieszczęścia.
- Kobieto – westchnęła smutno – wiesz ile jest nieszczęść na świecie? Nie rozerwiesz się i nie polecisz do Iraku, bo tam jest wojna. Nie polecisz do Afryki, bo tam głodują dzieci. Tak samo jak tutaj, nie możesz być wszędzie. Poza tym wątpię, żeby ten człowiek docenił to, co w sobie nosisz. Wątpię nawet w to, że wiedział, kim jesteś.
Chyba miała rację. Bawienie się w super bohatera to nie lada wyzwanie.
- Nie obchodzi mnie to, czy by wiedział. Ważne jest to, że bym go uratowała. Jedno uratowane życie to dla mnie jak wschód słońca…
- Daruj sobie! – prawie wykrzyknęła – nie mam ochoty wysłuchiwać monologu o tym, że jeden człowiek jest dla ciebie ważniejszy niż dwóch mutantów!
W restauracji nastała  cisza. Wszyscy nam się przyglądali, jedynie lekko grała muzyka z głośników nad głowami klientów. Na szczęście po chwili każdy zajął się jedzeniem.
Psylocke nachyliła się lekko ku mnie, patrząc mi prosto w oczy. Jej brązowe włosy dotykały stołu.
- Nie popełniaj tego samego błędu co ja, Kate. Masz dobre serce, ale naucz się odróżniać kiedy masz być w złym czasie i ratować ludzi, a kiedy ma cię tam nie być.
Kobieta wstała z krzesła zabierając ze sobą swój płaszcz i wyszła. Przy drzwiach dała mi znać, ze zadzwoni do mnie później.
Dopiłam swoją porcję wody. Również szykowałam się do wyjścia. Nie rozumiałam jednak, czemu, do cholery, wszyscy mnie krytykują? Ja naprawdę nie chciałam źle dla tego starca, chciałam mu uratować życie. Po prostu przyszłam za późno.
Odkładając pustą szklankę na stół, odsunęłam lekko krzesło na którym siedziałam i wstałam. Poczułam dziwny ciężar na swoich udach i zrobiło mi się ciemno przed oczami. W uszach usłyszałam szmer. Nie mogłam się poruszyć w żaden możliwy sposób, jednak słabo zrobiło mi się dopiero wtedy, gdy zobaczyłam znajomą mi kobietę zmierzającą w moim kierunku. Wtem poczułam ból w moich skroniach i zemdlałam.
Może Psylocke miała rację? Może nie powinnam starać się o życie ludzi tylko o mutantów? Nawet nie wiadomo kim ten człowiek był – jaki był. Prawda jest taka, że człowiek nigdy, prze-ni-gdy nie doceni tego, co się dla niego robi. Nawet, gdybym przenosiła góry, moje dobre chęci do niczego dobrego nie doprowadzą. Mogłam jednak się okazać tchórzem, który na sam odgłos krzyczącego człowieka ucieka gdzie pieprz rośnie, bo dba o swój los, ale po co? Los Kate jest niczym fatum, skazanym na klęskę od samego początku.
- Jak tak dalej pójdzie, będziemy zbierać mutantów z całego świata. – zaśmiała się ironicznie kobieta, której głos usłyszałam zaraz po tym, jak się przebudziłam. Czułam ucisk na nadgarstkach i kostkach u nóg. Leżałam. Przykuta do jakiegoś zimnego blatu. Oczy miałam związane.
- Chyba się już obudziła – powiedziała znów kobieta.
Usłyszałam kroki, które zmierzały w moim kierunku.
- Moja droga Katherine.
Z mych oczu zniknęła taśma, która uniemożliwiała mi widoczność. Gdy otworzyłam oczy, spostrzegłam ogromny hol. Wszystko było zimne, ciemne i… metalowe.
- Erik. – powiedziałam oschle, odwracając głowę w jego stronę. – wypuść mnie, żarty sobie robisz?
Starzec się zaśmiał.
- Skądże! Pomyślałem, że chciałabyś mnie odwiedzić, więc oto i jesteś.
Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Nie miałam pojęcia po co mnie zesłał do jego kryjówki, przecież kilkakrotnie odmawiałam jego zaproszenia na jego wyspę.
- Co ja tu robię? I czemu jestem przykuta?!
Kobieta telepatycznie przysłała mi wiadomość, że Magneto nie chce mi zrobić krzywdy, oraz to, że posprzątali po mnie.
Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. Mało tego, że ją znałam, to co miała na myśli mówiąc, że „posprzątali  po mnie”?
- Emma Frost? – zapytałam z lekkim zawahaniem, bo nie miałam pewności, że to właśnie ona
- We własnej osobie.
Frost była jedną z nielicznych, które lubiły Erika. Wraz z Mistique (choć nie wiem gdzie mogłaby teraz być) i Sabertooth’em, należą do zgranej paczki. Jednak Erik lubił towarzystwo pięknych kobiet, a takimi były Raven i Emma.
- Biała dama. – powiedziałam w półgłosie, ale tak, żeby usłyszała. – co po mnie „posprzątaliście”?
- Ludzi, Kate, ludzi. – odpowiedział szybko Magneto – gdyby nie ty, obyłoby się bez ofiar… ale niestety…
Nie rozumiałam. Jakie ofiary? Jakie…
Jasny gwint. On zabił wszystkich tych chłopców z wczorajszej nocy!
- Erik, nie! – zaczęłam krzyczeć – dlaczego to zrobiłeś?! Cholera jasna!
Magneto był cwaniakiem od zawsze. Dobrze wie, że teraz nie użyję swoich zdolności, to byłoby dla mnie samobójstwem (co ciekawe, mogę absorbować energię elektryczną, ale w przypadku wchłonięcia jej, muszę się natychmiast „wyładować” bo inaczej sama siebie bym zaczęła razić prądem, więc na dłuższą metę nie miałoby to sensu) i jak w jego przypadku – tylko on potrafi kontrolować metal.
Uspokoiłam się. Zdałam sobie sprawę z powagi mojej sytuacji, dlatego nie chciałam wyjść na kretynkę, która nie wie co ma robić ze swoim życiem (choć już pewnie tak wszyscy myślą).
- Zrobiliśmy to, co do nas należało. Następnym razem, moja droga, po prostu odejdź. To nie była twoja bitwa. Gdyby to był mutant, w pełni bym cię poparł… ale walczyć dla człowieka, to jak walczyć w obronie nie swojego kraju. To jest zdrada.
Bla, bla, bla… Jego mądrości życiowe na temat wyższości mutantów nad zwykłym człowiekiem stają się już nudne. Chyba już wiem co czuła Betsy, gdy ja porównywałam życie człowieka do wschodu słońca. Ale to małostkowe.
- Czy ty nie rozumiesz, że cię uratowałem? – jego oczy, zwykle szare, w tym świetle wyglądały na matowe i bardzo zmęczone – starałem się ich zrozumieć. Ale ich podłość jest nieograniczona. My, mutanci, niczym nowy gatunek, możemy zawładnąć tą planetą. Czym jest człowiek wobec nas? Niczym. Jest tylko marionetką, nie posiadający żadnych konkretnych zdolności…
Z tym się nie zgadzałam.
- Erik, posłuchaj siebie. Człowiek jest niższą rangą wobec nas, okej. Ale nie mów, że jest nic nie wart, bo w to nie uwierzę.
- Mylisz się, moja droga. Człowiek nie potrafi nic. A my, gdy złączymy siły, możemy mieć władzę. Oni nas nie pokonają, bo nie mają czym. Bronie? Mogę je niszczyć w pięć sekund. – podszedł do mnie bliżej – kto inny włada nad piorunami, Katherine?
Patrzyłam wprost w jego oczy. Zmarszczki na jego twarzy dodawały mu lat, siwizna, jaką nosił na głowie również sprawiała, że przeżył więcej, niż nie jeden człowiek. I chyba tak było.
- Są utalentowani ludzie.
- Tak, nazywają się mutantami.
- Nie. – pokiwałam przecząco głową. – są ludzie, którzy umieją więcej od ciebie, są od ciebie mądrzejsi. Jeden umie liczyć w pamięci niczym kalkulator, drugi umie rysować, a trzeci leci w kosmos, bo jest jakimś fizykiem czy innym kosmonautą. Latasz w kosmos?
- Nigdy nie byłem.
- No właśnie. Oni doświadczyli więcej, niż sobie wymyśliłeś. Widzieli więcej piękna na tym świecie, bo nie są tak okrutni i mają w sobie tę magię, zwaną uczuciami. Wiesz, Erik, gdyby nie fakt, że jesteś przyjacielem profesora, usmażyłabym cię już dawno.
- Nie wątpię.
- A teraz mnie wypuść.
Zrobił tak jak mu kazałam. Rozmowa z Erikiem to jak rozmowa wierzącego z ateistą. Każdy w tym przypadku ma rację.
Metal, który miałam na nadgarstkach rozpłynął się niczym rtęć. Czując luz na nogach i dłoniach, zeskoczyłam z zimnego, metalowego blatu i poprosiłam o powrót do domu.
Eric wyszedł. Wiedziałam, że podczas mojej pierwszej wizycie na tej wyspie nie będę się z nim dogadywać. Ba, ja z nim nigdy nie rozmawiałam normalnie.
Biała Dama bez słowa zaprowadziła mnie na zewnątrz. Co ciekawe, zobaczyłam helikopter, ale najbardziej mnie zdziwiło to, że mam nim lecieć. I to razem z Mistique.
Wsiadłam do helikoptera. Emma spojrzała na mnie i powiedziała:
- To dla naszego dobra. Oni by cię znaleźli i zabili. Mściliby się na nas wszystkich.
Zasunęła drzwi, po czym odwróciła się i jej blond włosy zaczęły fruwać w powietrzu.
Po pół godzinie byłam już na lądzie. Przeleciałam kilkaset kilometrów nad oceanem tylko po to, żeby się dowiedzieć, że Erik nie zmienił swojego podejścia do ludzi oraz to, że ich notorycznie zabija. Wspaniale, po prostu wspaniale.
Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Pałętałam się po mieście, myślami odbiegałam od rzeczywistości, nachodziły mnie dziwne wizje. Byłam już tym wszystkim zmęczona. Najbardziej bolało mnie to, że jeden incydent, niby błahy, a prowadzi do tragedii. Teraz miałam na sumieniu nie tylko starca i młodego chłopaka, lecz kilku,  na dodatek tych z mafii.
Jakby to miałby mi w czymś pomóc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz